Do księgarni w całej Polsce właśnie trafia książka Bruno Rezende „Od ciemności do złota”. Siatkarz opowiada w niej m.in. o swojej relacji z ojcem, wieloletnim trenerem reprezentacji Brazylii. Jak się okazuje, Bernardo Rezende nigdy nie dał odczuć innym zawodnikom, że traktuje swojego syna inaczej. Tak było w sytuacji, gdy od drużyny Canarinhos został odsunięty legendarny rozgrywający Ricardo.
Nie mam nawet czasu pomyśleć o tym, co się wydarzyło, o tych wszystkich emocjach, które przeżyłem przy okazji debiutu, bo od razu rozpoczynają się przygotowania do Igrzysk Panamerykańskich 2007. W siatkówce tempo jest szalenie wysokie i często nie ma nawet czasu na złapanie oddechu. Krótko mówiąc, znowu jestem na zgrupowaniu kadry. Tym razem ustalenia są jasne od samego początku: powiedziano mi, że kiedy przyjedzie Ricardo, opuszczę zgrupowanie i wrócę do swojego klubu. Jest mi przykro, ale to rozumiem. Mam dopiero 21 lat i nie powinienem się spieszyć: na mojej pozycji występuje zawodnik, który wygrał po prostu wszystko.
Kiedy zbliża się koniec zgrupowania, dzwonię do moich klubowych kolegów z Florianópolis:
– Chłopaki, dziś jeszcze trenuję z drużyną, ale jutro przyjeżdża Ricardo i mnie puszczą. Jesteście w niedzielę?
– Jasne – odpowiedzieli.
– To niczego nie planujcie – Uśmiecham się. – Urządzimy sobie grilla!
Jednak następnego dnia Ricardo nie przyjeżdża. Nie zadaję pytań i trenuję dalej. Widzę, że ojciec co chwilę podchodzi do współpracowników, twarz ma napiętą, zdecydowanie nieprzyjazną, ale kiedy jestem z reprezentacją, prawie nie mam odwagi z nim rozmawiać. W końcu on jest Bernardem, trenerem Seleçăo, podczas gdy ja – tylko zawodnikiem. Jest między nami dystans, jaki powinien być między szkoleniowcem a sportowcem, a nie relacja, jaka istnieje między ojcem a synem. Rozumiem to, akceptuję i zauważam, że nawet koledzy to doceniają, począwszy od Sérgia, który uwielbia nazywać mnie „Dzieciakiem”, a skończywszy na Murilu.
– Ty jeszcze tam jesteś? – pytają mnie w piątkowy wieczór chłopacy z Florianópolis, kiedy rozmawiamy przez telefon. – Grill wciąż aktualny?
– Pewnie.
Ricardo zjawia się na zgrupowaniu dopiero w sobotę późnym popołudniem. Na pierwszy rzut oka nie widzę w tym nic dziwnego. Witam się z nim, a potem biegnę się spakować. Muszę się pospieszyć, jeśli chcę zdążyć na grilla.
O szóstej jednak woła mnie team manager Zé Inácio.
– Bruno, przyjdź do mojego pokoju. Musisz coś podpisać. Nie przywiązuję dużej wagi do tej dziwnej prośby i stawiam się u niego.
– Wiesz, co się dzieje? – pyta mnie Zé Inácio, gdy wchodzę.
Przed nim, na biurku, leżą jakiś dokument i długopis.
– Nie – odpowiadam. – Co się dzieje?
W odpowiedzi tylko się uśmiecha i głową wskazuje w stronę kartki. Kiedy to do mnie dociera, stoję, jakbym dostał paraliżu. Potrzebuję kilku sekund, żeby wyjść z tej katatonii.
Najwyraźniej mój ojciec i jego sztab nie przymknęli oka na spóźnienie Ricarda. Nie uznali tego za profesjonalne zachowanie i postanowili wykluczyć go z igrzysk panamerykańskich. Efekt: zostaję powołany na jego miejsce. To będzie mój pierwszy udział w międzynarodowym turnieju takiej rangi. Będę rezerwowym Marcelinha.
Kiedy wychodzę z pokoju team managera, wciąż jestem oszołomiony. Prawie nie mogę mówić. Koledzy natychmiast zauważają mój nastrój, moją ekscytację i wspaniale jest czuć ich zaufanie. Niedługo potem znajduję się w windzie z André Hellerem, jednym z weteranów. Złotym medalistą olimpijskim, a także wzorem dla wszystkich młodszych zawodników.
– Bruno, spokojnie. Dobrze, że nadszedł twój czas, należało ci się – mówi z przekonaniem. – Rób dalej to, co robisz. Drużyna w ciebie wierzy.
Jego słowa są jak szklanka guarany, wypita do ostatniej kropli: przypływem adrenaliny.
Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że moja satysfakcja ma też drugą stronę medalu. Tego samego dnia po wieczornym treningu razem z Gibą przychodzimy do pokoju Ricarda. Jest przygnębiony, co zrozumiałe:
– Nie rozumiem tej decyzji, jestem MVP ostatniej Ligi Światowej. To niesprawiedliwe.
Słucham, jak się uskarża, próbując znaleźć jakieś słowa pocieszenia.
– Nie zasłużyłem na to, jestem zawiedziony… – ciągnie.
Mam wewnętrzne przekonanie, że to wykluczenie jest tylko tymczasowe. Że to decyzja podjęta pod wpływem chwili i będąca przekazem dla całego zespołu: „Tutaj wszyscy jesteśmy jednakowi i wszyscy muszą przestrzegać tych samych zasad…”.
– Kiedy wszystko się uspokoi, odzyskasz swoje miejsce w drużynie – mówię mu i jestem tego pewien.
Tak się jednak nie stanie: będzie musiało minąć kilka lat, żeby Ricardo ponownie włożył koszulkę Canarinhos…
Parę dni przed rozpoczęciem turnieju zainteresowanie mediów osiąga szczyt. To całkiem zrozumiałe, wszak zawody odbywają się w Rio de Janeiro, a nasza drużyna jest ówczesnym mistrzem olimpijskim i mistrzem świata. Po porażce w półfinale z Wenezuelą w 2003 roku złoto igrzysk panamerykańskich to jedyny medal, jakiego brakuje reprezentacji Brazylii. Tak więc wszyscy oczekują, że zdobędziemy go teraz.
Media przede wszystkim dużo piszą i mówią o tym, że jestem synem trenera i że aby zrobić dla mnie miejsce w podstawowym składzie, mój ojciec wyrzucił Ricarda – ni mniej, ni więcej, tylko najlepszego rozgrywającego na świecie. Ja staram się tym nie przejmować i koncentrować się tylko na treningach. Ale nie jest to takie proste.
Całe to niechciane zainteresowanie przekłada się na fatalne przyjęcie ze strony kibiców. Kiedy pierwszy raz wychodzę na parkiet, witają mnie gwizdy. Publiczność w Rio zamiast mnie wspierać, postanawia głośno wyrazić niezadowolenie. Rozumiem sytuację, nie czuję się tym aż tak bardzo zraniony. Coś jednak we mnie pęka. Wiem, jak ciężko pracowałem, żeby tu być. Wiem, ile jestem wart i wiem na pewno, że nikt niczego mi nie podarował… Ale co powinienem zrobić, żeby dowiedzieli się o tym także inni?
Wygrywamy turniej panamerykański (w finale jesteśmy lepsi od Stanów Zjednoczonych), nie tracąc ani jednego seta, ale dla mnie jest to słodko-gorzkie doświadczenie. Nie zapomnę tych gwizdów tak łatwo, jestem tego pewien.
W kraju, który rekompensaty za wszelkie niepowodzenia szuka w sporcie, urodził się zawodnik, który nie tylko samemu sobie, ale i milionom Brazylijczyków chciał udowodnić, że nie jest wyłącznie synem znanego ojca. Ta książka to jednak nie tylko biografia wybitnego sportowca, ale również opowieść o tym, że perfekcjonizm potrafi dać tyle samo, co odebrać. Ta lektura otwiera głowę na to, co jest prawdziwym sukcesem. Warto.
Sara Kalisz, TVP Sport
Poznałem Bruno w Katowicach w 2007 roku – skromny, nieco nieśmiały, w cieniu ojca Bernardo i Ricardo, siatkarskiego geniusza i jednego z liderów Kanarków. Bruninho musiał więc walczyć o sławę, o uznanie, o sprostanie oczekiwaniom. Do dziś pozostał dumny, oddany siatkówce, pełen pasji, zaangażowania, walki, finezji, sportowej fantazji… Odnajdziecie to wszystko w tej książce – to spis jego sportowych zmagań, ale przede wszystkim szczera opowieść człowieka, który sport czuje jak mało kto.
Marcin Lepa, Polsat Sport/Prawda Siatki
Bruno Rezende mierzy się w tej książce z legendą swojego ojca. Opowiada o trudnej drodze, jaką przebył, zanim stał się prawdziwym Bruno, a nie tylko synem wielkiego Bernardo. Mistrz olimpijski jest szczery i zdradza wiele sekretów zawodowej siatkówki. Czy wszystkie? Warto samemu się o tym przekonać!
Kamil Składowski, dyrektor komunikacji PLS, współautor książek Małgorzaty Glinki i Andrei Anastasiego
Artykuł Bruno Rezende o relacjach z ojcem-trenerem: „Był między nami dystans” pochodzi z serwisu Strefa Siatkówki - Mocny Serwis.