Śledząc debatę, z przeproszeniem, publiczną, toczoną wokół postulatu wolnej od pracy Wigilii, odnosiłem wrażenie, jakby z jakichś ponurych nor wyroiło się nagle stado neoliberalnych Grinchów, takich rodem z lat 90. i epoki „Balcerowicza łupanego”, którzy za punkt honoru postawili sobie, żeby Polacy nie mogli spokojnie przygotować się do świąt i wigilijnej wieczerzy.
Piotr Lewandowski
Zestaw argumentów był zresztą ten sam, co w przypadku wprowadzania innych dni wolnych (jak swego czasu w dzień Trzech Króli) czy niehandlowych niedziel. Ileż to straci święty PKB, gospodarka się załamie, nie stać nas i jakież to utrudnienie dla wszystkich tyrających tak ciężko, że w inny dzień nie mogą, po prostu nie mogą zrobić zakupów. Za każdym razem okazywało się oczywiście, że wpływ wolnego dnia na PKB jest nieodczuwalny, wzrost gospodarczy zależy od zupełnie innych czynników, a wszyscy „zapracowani” jakoś koniec końców dawali radę zrobić zakupy kiedy indziej. Częściowo jednak Grinchowie dopięli swego: wolna Wigilia będzie, ale dopiero od przyszłego roku, a w zamian w grudniu mają obowiązywać aż trzy niedziele handlowe, co oznaczałoby, że w efekcie pracownicy handlu pracowaliby dłużej niż obecnie. Zapis ten został nieco złagodzony w Senacie, który wprowadził poprawkę mówiącą, iż pracownicy handlu nie będą mogli pracować w grudniu więcej niż przez dwie niedziele. Zobaczymy teraz, co zrobią z tym Sejm i prezydent.
Wracając do debaty. Na szczyty „libkowego” populizmu i demagogii wspiął się Ryszard Petru, argumentując, iż wolna Wigilia będzie kosztować polską gospodarkę 6 mld zł. Jest to oczywiście typowe wyliczenie Ryszarda Petru, czyli z kosmosu wzięte. Podzielił on bowiem wartość PKB przez liczbę dni w roku i tyle. Tymczasem Wigilia jest dniem specyficznym. Większość sklepów jest otwarta do godz. 12-14, podobnie pracuje duża część firm i generalnie wszystko działa na pół gwizdka. Z efektywnością pracy też jest różnie, bo większość ludzi jest myślami w domu. Ponadto, jeżeli ktoś nie zrobi zakupów w Wigilię, to nie oznacza, że nie zrobi ich w ogóle i PKB się załamie – te zakupy po prostu zostaną przeniesione na inne dni tygodnia, podobnie jak było w przypadku zakazu handlu w niedzielę. Nikt nie zrobił rzetelnych wyliczeń, ile będzie kosztowało wolne w ten konkretny dzień. Możliwe zresztą, że taki precyzyjny obrachunek jest po prostu niemożliwy.
Ryszard Petru nie poprzestał jednak na wyliczeniach i zadeklarował, że gotów jest tego dnia usiąść własną poselską osobą na kasie, by pokazać niedowiarkom, iż można pogodzić pracę z przygotowaniami do świąt. Chciałbym zobaczyć tę kolejkę czekającą cierpliwie, podczas gdy poseł Petru będzie toczył nierówny bój z obsługą kasy fiskalnej. Nie w tym jednak rzecz: niech pan poseł popracuje w ten sposób przez cały grudzień, na różnych zmianach i w trybie typowego dla sieci handlowych multitaskingu, tj. obsługując na zmianę kasę fiskalną, pomagając przy kasach samoobsługowych, dowożąc towar z magazynu i wykładając go na półki, sprzątając sklep, myjąc podłogi, wreszcie wysłuchując sarkania niezadowolonych z obsługi klientów, bo sieci oszczędzają na sile roboczej i cały ten wielkopowierzchniowy rejwach musi ogarnąć trzech, czterech pracowników. Wtedy pogadamy. W przeciwnym razie będzie to „neoliberalne safari”, jak określiła deklarację Petru posłanka Paulina Matysiak (jedna z nielicznych przytomnych osób na lewicy – szacunek) w felietonie opublikowanym w portalu Wszystkoconajwazniejsze.pl.
Generalnie argumenty przeciwko wolnej Wigilii są tak nieprzytomne, że zachodzi podejrzenie, iż w rzeczywistości chodzi tu o coś zgoła innego, a mianowicie o kultywację osławionej „kultury zap…lu” i zaznaczenie wyższości warstwy uprzywilejowanej nad „elementem czarnoroboczym”. Mamy więc do czynienia z motywacją klasową czy wręcz „klasistowską”, która towarzyszyła również krytyce niehandlowych niedziel i programu „500+”, a argumenty gospodarcze są jedynie wtórną racjonalizacją tych społecznych uprzedzeń. Dość powiedzieć, że w tym samym pakiecie sejmowych głosowań przeszła obniżka składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, która będzie kosztowała NFZ 6 mld zł (pan Petru słyszał?), a skorzystają na niej głównie najlepiej opłacani specjaliści na fikcyjnym samozatrudnieniu, którzy w innych krajach pracowaliby na normalnym, w pełni oskładkowanym etacie. Tu jednak jakoś nikt rąk nie załamuje.
Dodajmy, iż liczba dni świątecznych w Polsce nie odbiega od unijnej średniej, a Polacy tradycyjnie należą do najciężej pracujących narodów w Europie. Tu z reguły pada kontrargument o niskiej wydajności. Tyle że owa niska wydajność nie wynika z tego, że Polacy nie potrafią pracować, ale ze struktury naszej gospodarki, wciąż opartej na podwykonawstwie z niską wartością dodaną. Aby to zmienić, potrzebne są nakłady na innowacje (tzw. B+R), lecz tutaj wiadomo – „piniendzy ni ma i nie będzie”. Pewnie dlatego, że tym leniwym kasjerkom nie chciało się tyrać w Wigilię, by dołożyć się do naszego PKB.
Artykuł Grinch – Wigilii nie będzie! pochodzi z serwisu GF24.pl.