Jordan Bardella to nowe wcielenie francuskiej skrajnej prawicy. Skuteczniejsze niż Marine Le Pen
Krótko ścięte włosy, idealnie ogolona twarz, co podkreśla jego ostro zarysowane kości policzkowe. Granatowy garnitur czasami zamieni na czarny golf, krawat jest najwyżej dodatkiem. Nie to, co szeroki, wręcz hollywoodzki uśmiech, prezentowany do kamer przy każdej okazji. Wysoki, postawny, koszule ciasno się na nim opinają. Do tego stopnia, że jego wspólne zdjęcia z Marine Le Pen, która przecież nie stroni od krótkich spódnic i wysokich obcasów, prowokują insynuacje na temat ich życia prywatnego. Zwłaszcza że ich główny konkurent polityczny, Emmanuel Macron, jest w związku z kobietą starszą o 24 lata. Różnica wieku między twarzami francuskiej skrajnej prawicy jest wprawdzie trzy lata większa, ale taki obrazek stanowiłby kamień węgielny pod polityczną narrację o odbiciu Republiki z rąk moralnie skorumpowanych sił progresywnych. Skojarzenia nasuwają się same, opowieść składa się w spójną całość.
W dodatku jest o tyle prawdopodobna, że Jordan Bardella naprawdę został namaszczony przez Marine Le Pen nie tylko do przejęcia władzy na prawicy, ale też do rozpoczęcia procesu odnowy społeczeństwa i polityki nad Sekwaną. We wrześniu skończy 29 lat. Na zdominowanej przez gerontokrację scenie politycznej Europy to wiek wręcz juniorski, choć nad Sekwaną akurat młodych do wielkiej gry dopuszcza się wcześniej niż w innych krajach. Dość przypomnieć, że szefem rządu jest tam w tej chwili 35-letni Gabriel Attal, najmłodszy premier na Starym Kontynencie.
Jednocześnie Bardella wcale nie jest politycznym młokosem. Pierwszy raz zaangażował się w politykę w 2012 r., w wieku zaledwie 16 lat. Rozklejał na przedmieściach Paryża, skąd pochodzi, plakaty wyborcze Le Pen, jego idolki, mentorki, osoby głęboko podziwianej. Taka metryczka socjologiczna jest aż nazbyt stereotypowa dla środowiska politycznego, które Bardella reprezentuje.
Lekcja przedmieść
Urodził się w Saint-Denis, na północnych przedmieściach stolicy Francji. Życie w tym miejscu ma niewiele wspólnego z pocztówkowymi klimatami Paryża. Od dekad przybywa tu coraz więcej migrantów – początkowo z południa Europy, potem z Maghrebu, dzisiaj z Bliskiego Wschodu, Afganistanu, postradzieckich republik Azji Centralnej. Znacznie wyższe są tu statystyki bezdomności, drobnej przestępczości, odsetki uczniów, którzy nie kończą szkół. Saint-Denis to jedno z tych miejsc, które najlepiej obrazują niemoc francuskiego aparatu państwowego wobec wyzwania, jakim była asymilacja migrantów przez ostatnie kilkadziesiąt lat.
Próżno tu szukać estetycznych parków i starych kamienic. To raczej betonowa dżungla, po której trzeba umieć się poruszać. Nikt tu nie przyjdzie z pomocą, a już na pewno nie zrobi tego policja, która często tutejszą młodzież prześladuje, stosując nieproporcjonalną przemoc. Jordan wie, jak trudno się żyje w takich miejscach, bo wychowywała go samodzielnie matka, córka włoskich imigrantów. Dorastał w ogromnym kompleksie mieszkań komunalnych, gdzie raz po raz natykał się na deficyty w państwowych usługach. Niedziałające windy, niedocieplone mieszkania, niewykwalifikowani nauczyciele, którzy nieustannie się zmieniali. Jeśli te doświadczenia cokolwiek mu dały, to utwierdziły go w przekonaniu, że nie jest to Francja, w której chce żyć.
Narracja Zjednoczenia Narodowego, wtedy jeszcze funkcjonującego pod pierwotną nazwą Front Narodowy, trafiła więc na bardzo podatny grunt. Akurat kiedy młody Jordan biegał z wiaderkiem kleju po blokowiskach, w szeregach partii następowała zmiana generacyjna. Jean-Marie Le Pen, założyciel ugrupowania i patron całej prawicy we Francji, stawał się coraz bardziej niestrawny nawet dla najbardziej zdeterminowanego elektoratu. Nigdy nie zrezygnował z wypowiedzi antysemickich, rasistowskich, ksenofobicznych, rzucał je w miarę regularnie na forum polityki krajowej i międzynarodowej, w Parlamencie Europejskim. Analogie z Januszem Korwin-Mikkem są tu jak najbardziej na miejscu, bo za każdym razem, kiedy wydawało się, że Front ma szansę przebić szklany sufit, ojciec założyciel odpalał protokół autodestrukcji dosłownie na finiszu kampanii wyborczej.
Ponadto aktyw partyjny był przekonany, że Jean-Marie życiowy sukces ma już za sobą. W wyborach prezydenckich z 2002 r. zdobył prawie 17% głosów, co dało mu drugie miejsce i wejście do drugiej tury. Tam jednak zbudowano wokół niego szczelny kordon sanitarny i Jacques Chirac wygrał w cuglach. W 2007 r. przypadło mu już miejsce czwarte, w kolejnej elekcji nie startował. Zastąpiła go córka Marine i w 2015 r. zadała mu ostateczny cios, usuwając z partii, którą sam założył. Jordan dołączył do prawicy na fali tych pokoleniowych przemian. Nie wiedział wtedy, że kolejnej zmianie warty będzie przewodził on sam.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 15/2024, którego elektroniczna wersja jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty
Fot. Shutterstock
Post Delfin tronu suwerenności pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.