Od niedzieli, kiedy przeczytałem kapitalny felieton Rafała, zbieram się do jego skomentowania. Czuję, że mam obowiązek, bo chyba jestem jedyny na blogu, który tamte wydarzenia przeżył jako świadomy kibic.
Faktycznie "przeżycie piekła Wembley totalnie Polaków odurzyło". Ale "naćpani świrowaliśmy (nie tylko) przez prawie dekadę", ale świrujemy do dzisiaj. To "przekleństwo Wembley", jego mit stało się fundamentem bełkotu o naszym "narodowym stylu gry"... - desperacka obrona Częstochowy i Kmicicem w kolumbrynę.
Paradoksalnie nie ma to nic wspólnego z tym co graliśmy na MŚ 74, dzięki czemu zostaliśmy po turnieju powszechnie uznani za najnowocześniej (oprócz Holandii) grającą drużynę Mistrzostw. Myślę, że współczesny kibic czegoś takiego nie mógłby sobie nawet wyśnić.
Ale po kolei.
Sukces na MŚ poprzedziły pucharowe sukcesy naszych drużyn klubowych oraz olimpijski sukces reprezentacji. Mieliśmy sporą grupę piłkarzy ogranych w światowej piłce, albo takich którzy od ogranych się uczyli. Oczywiście w stylu gry dominowała gra z kontry, zwłaszcza w reprezentacji, która grała głównie na wykop do ustawionego daleko z przodu Lubańskiego (albo za pośrednictwem Szołtysika), a on już wiedział co z piłką zrobić. Uzależnienie reprezentacji od Lubańskiego i związanego z tym stylu gry, trudno sobie wyobrazić nawet dzisiaj gdy mamy dominację Lewandowskiego.
Ale to się skończyło w 73 r. w Chorzowie wejściem Mac Farlanda, a w zasadzie właśnie na Wembley wyrównującą bramką Domarskiego (klasyczne zagranie ala Lubański).
Chyba w szaleństwie po Wembley jedynym człowiekiem, który zdawał sobie z tego sprawę był Kazimierz Górski i członkowie jego sztabu. I zaczął przebudowę drużyny, jak żaden polski trener w historii mając świadomość, że styl gry, ustawienie musi być idealnie dopasowane do potencjału i umiejętności piłkarzy, ze od tego zależy jakość drużyny.
My kibice nie mieliśmy o tym pojęcia. Sparingi przed Mundialem wypadły cienko, a po ogłoszeniu składu na Mistrzostwa byliśmy wręcz zszokowani... - i to nie tylko brakiem Lubańskiego, czy Szołtysika, ale także niektórymi nowymi nazwiskami, zwłaszcza 19-letniego Władka Żmudy. Totalnej zadymy nie było tylko dlatego, że nie było jeszcze internetu.
A jeszcze większym szokiem był skład na Argentynę i ustawienie w którym wyszliśmy do pierwszego meczu.
Z przodu diament (taki o jakim z zachwytem w telewizji 30 lat później opowiadał kapitan naszej reprezentacji, zapytany przez dziennikarza o to, czego uczy ich Leo)... - z przodu Andrzej Szarmach, na skrzydłach Grzegorz Lato, Robert Gadocha i zamykający formację genialny Kazimierz Deyna, jedyna jak dotychczas prawdziwa dziesiątka w polskiej piłce.
Za ich plecami dwójka defensywnych pomocników (wybierana z pomiędzy trójki) Ćmikiewicz, Kasperczak, Maszczyk, następnie forstoper Władysław Żmuda, a za nim trójka zakapiorów w obronie; - Antoni Szymanowski, Jerzy Gorgoń, Adam Musiał.
To była znakomicie zbalansowana nie tylko z tyłu drużyna, potrafiąca grać nie tylko z kontry, ale i piłką na całym boisku. Drużyna, która elastycznie w razie potrzeby potrafiła przejść do ustawienia 3-1-4-2 w obronie.
Po meczu z Argentyną szok zamienił się w euforię. A potem rozbiliśmy Haiti i mając zapewniony awans do kolejnej rundy zagraliśmy chyba najlepszy mecz w historii polskiej piłki, odprawiając z kwitkiem do domu Włochów.
To był początek wielkiej dekady, której korzenie tkwiły jednak w okresie kilku poprzedzających ją lat.
"Jeszcze raz, sylabizując: dekada pomyślności stanowiła dziwaczne, niepowtarzalne zakrzywienie czasoprzestrzeni, ówczesne wyniki pozapisywał w archiwach chochlik drukarski".
Niewątpliwie to właśnie mit Wembley był tym chochlikiem, który zakłamał rzeczywistość do tego stopnia, ze nie potrafimy się z niej obudzić do dzisiaj.