Do lasu (odc. 3)
Wieś od wieku wieków spiskowała przeciwko drzewom, porykiwała piłami, ryła holwegi od wycinek, leśniczych kupowała albo omijała chyłkiem – wciąż wyżej i głębiej się pięły wyręby. Panoramę, znaną Suchemu Karolowi, odkąd sięgał pamięcią – obraz zielonowłochatych pagórów między Malinowską a Skalitem – zaczęły przecinać pasy poręb, jakby się jaki fryzjer zagapił i przejechał maszynką do skóry raz i drugi, i trzeci; lasy dotąd zwarte i oporne wichurom padały od niespodzianych podmuchów, bo wiatr miał się gdzie rozpędzać na karczowiskach.
Łysiały góry, jak i Suchy łysiał, zmieniały się i starzały na jego podobieństwo. Karol biadał nad losem lasu, a Eryś go badał, przyjeżdżając w każdej chwili wolnej od zajęć na akademii, gdzie na medycynie roślin się kształcił, aby uzyskać stopień inżyniera ku konsternacji wszystkich we wsi. No bo żeby jeszcze studia skończył jakieś głupie jak on sam, jakieś kulturoznawstwo chociażby, do niczego nieprzydatne. Gdyby tak darmo zjadał rozumy pozorne i wykształcił się, dajmy na to, na nikomu niepotrzebnego magistra socjologii lub jeszcze bardziej zbędnego, a wręcz szkodliwego, dyplomowanego filozofa – nikt by się na jego tytuł naukowy nabrać nie dał. Ale inżynier ma brzmienie męskie, ścisłe, dźwięczy jak glejt żelazny i uzbraja w autorytet, z którego pokpiwać już nie tak łatwo. Inżynierowie robotę zawsze znajdą, z inżynierami to się wódkę pije, a nie po nią posyła, nie ma głupich inżynierów na tym świecie, krok inżynierski jest dumny i niezachwiany.
Post Żelazny glejt inżyniera pojawił się poraz pierwszy w Przegląd.