Już 17 lipca do księgarni w całej Polsce nakładem Wydawnictwa SQN trafi książka Bruno Rezende „Od ciemności do złota”. Siatkarz opowiada w niej o bliźnie, jaką był przegrany finał Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 2012 roku i jak, mimo ogromnych trudności, udało mu się wrócić na sportowy szczyt, sięgając po olimpijskie złoto cztery lata później.
Zamów książkę Bruno Rezende „Od ciemności do złota” na LaBotiga.pl
Na decydującą zagrywkę wchodzi kapitan Chtiej. Jak zawsze to ja muszę zdecydować, którego z moich kolegów obdarzyć zaufaniem przy kolejnej już decydującej piłce. Mogę wybierać, mam na to czas: serwis float, doskonałe przyjęcie.
Skrzydło, środek, atak. Atak, środek, skrzydło…
Wybieram Lucasa, wystawiam w pierwsze tempo na środek. Jestem przekonany, że się tego nie spodziewają. Nieprawda. Wołkow wyskakuje i popisuje się blokiem. Podczas gdy dźwięk odbitej od parkietu piłki niesie się echem w niespokojnej ciszy w hali, ja czuję nóż wbijający mi się prosto w serce. Potem jest miejsce tylko na krzyk Wołkowa i pozostałych rosyjskich zawodników.
Set kończy się wynikiem 27-29 i właśnie w tym momencie dociera do mnie, że straciłem okazję, na którą czekałem całe swoje życie. Nie wykorzystaliśmy dwóch piłek meczowych, już tylko centymetr dzielił nas od chwały, a pozwoliliśmy jej uciec. I mało istotne, że mecz się jeszcze nie skończył, że – mimo wszystko – wciąż prowadzimy 2:1 w setach.
Podążając za kolegami, wlokę się na drugą stronę parkietu, jednak tak naprawdę mnie tam nie ma. Znowu widzę twarze przeciwników za siatką i nie mogę przestać myśleć o tym, co zmarnowaliśmy. Wracam myślami do piłki na 24-23, potem do mojej zagrywki przy 25-24… Krótko mówiąc, ponownie przeżywam cały set, punkt po punkcie. Problem w tym, że sędzia tymczasem wezwał nas na parkiet i mecz został wznowiony. Robię najgorsze, co może zrobić zawodnik: myślę o tym, co się stało, a nie o tym, co będzie. Tracę koncentrację i nie mogę jej odnaleźć, czuję narastający niepokój, im więcej piłek odbijam, tym bardziej rozumiem, że mam problem. Rosjanie natomiast są lekcy. Radzą sobie świetnie, grają niesieni na skrzydłach entuzjazmu. W połowie seta prowadzą 18-13.
Wcześniej zdarzało mi się już „wychodzić” mentalnie z meczu, ale tym razem jest inaczej. Mówi tak moja głowa, mówi tak moje ciało, w którym odbija się strach. Podczas przerwy mój ojciec próbuje nami wstrząsnąć. Ma zmienioną twarz, wygląda, jakby właśnie pokonywał 40. kilometr wyczerpującego maratonu, choć nawet się stąd nie ruszył:
– Macie wszystko, żeby to wyciągnąć, chłopcy, blok i obrona, jak zawsze, blok i obrona, wykorzystujmy free-balle.
Ale to 27:29 wciąż siedzi w mojej głowie. Tracę koncentrację, za dużo myślę i rozmawiam z samym sobą.
Co ty robisz? Poddajesz się? Teraz? Bruno, nie odpuszczaj, nie podczas finału, na który czekałeś od zawsze.
Nic z tego… Cały czas wchodzę w mecz i z niego wychodzę: nie jestem skupiony na tu i teraz. A na tym poziomie, jeśli nie jesteś skoncentrowany – nie wygrywasz. Pod względem technicznym to wszystko przekłada się na to, że ciągle jestem ułamek sekundy spóźniony: wystawiam piłkę do drugiej strefy i orientuję się, że Rosjanie już przeczytali tę akcję; próbuję szybciej rozgrywać piłki na środek, ale głowa i ręce poruszają się w różnym tempie; nie jestem dokładny i odnoszę wrażenie, że moja niepewność osłabia wszystkich dookoła.
Przegrywamy czwarty set 22-25.
– Dosyć tego – słyszę wokół siebie podczas krótkiej przerwy przed decydującą partią. – Teraz się podnosimy.
Również mój ojciec próbuje nami potrząsnąć. Mówi, że wszystko jest możliwe, że musimy tylko zostać w meczu.
– Ani oni nie prowadzą, ani my nie prowadzimy – odzywa się inny z kolegów. – Jest remis, to tak, jakbyśmy zaczynali od początku.
Ale to nieprawda. Cała koncentracja i trans zniknęły w okamgnieniu. Mam sucho w ustach i trudno mi oddychać, jakby klatkę piersiową przygniatał mi jakiś ciężar. Czuję się zmiażdżony, malutki, niezdatny…
Gotowi, start, i od razu musimy ich gonić.
1-3, 4-7, 6-10…
Jesteśmy jak liczony bokser, który podnosi się przy ośmiu, ale dobrze wiemy, jak się skończy: nie wygramy tego. Staramy się, lecz mamy świadomość, że nie damy rady. To już nie jest nasz moment.
7-13, 7-14.
Rosja ma siedem piłek meczowych. Wystarcza im znacznie mniej. Przegrywamy tie-break 9-15.
Trudne, niemal niewykonalne jest opisanie tego, co się czuje po przegraniu finału olimpijskiego, który miało się już w zasięgu ręki. W którym się dominowało. Jedno jest pewne (i zrozumie to każdy, kto przeżywa sport całym sobą, tak jak ja): jest to blizna, która nigdy nie zniknie.
12 sierpnia 2012 roku. Olimpijski finał, w którym Brazylia prowadzi z Rosją 2:0 w setach, a w trzecim ma dwie piłki meczowe. Niewykorzystane, co kończy się porażką 2:3 i srebrnym medalem. Od tej chwili rozgrywający Canarinhos, Bruno Rezende, pogrąża się w otchłani.
„Wieczór. Wtedy zawsze wychodzę i zawsze piję. Uciekam z domu, żeby nie siedzieć sam z własnymi myślami, i zawsze trafiam do jakiegoś baru albo na jakąś imprezę. Piję do czasu, aż czuję się znieczulony”.
Co robić, gdy w głowie sportowca pojawiają się upiory, niepewność, wątpliwości i zbyt wiele pytań? A wszystko komplikuje fakt, że trenerem drużyny jest twój ojciec? Bruno Rezende znajduje sposób, by odbić się od dna.
Pozwalając sobie pomóc, zaczyna pracować nad samym sobą, odkrywa mindfulness i powoli na nowo uczy się koncentrować. Nagrodą za ten trud jest złoty medal olimpijski zdobyty w Rio oraz tryplet wywalczony w barwach Modeny.
Od ciemności do złota nie jest zwykłą autobiografią. To szczera opowieść w rytmie zwycięstw – sportowych i nie tylko – pozwalająca odkryć psychiczne labirynty, w których może się zgubić sportowiec światowej klasy. Ale to też historia pokazująca, jak wrócić silniejszym niż kiedykolwiek wcześniej.
Artykuł Bruno Rezende: „Czułem się zmiażdżony”. Fragment książki pochodzi z serwisu Strefa Siatkówki - Mocny Serwis.